Raczej mi się nie zdarza bazować na cudzej notce. Dziś zrobiłam wyjątek na wyraźne hasło: Jeśli możecie, to powielajcie.
Mogę, więc powielam. Powielam, bo to ważna rozmowa.
Dziękuję, Jaskółko! https://poranek55.blogspot.com/
*
* *
– Mnie się marzy armia ludzi
w internecie, którzy w wolnych chwilach od pracy, karmienia dzieci czy
wieczorem, zamiast oglądać film, tłumaczą ludziom po raz setny, dwusetny,
trzysetny, jak jest naprawdę. Spokojnie, bez emocji. Że ci ludzie naprawdę nie
mają wyboru, w jakim miejscu przychodzą na tę granicę, ponieważ są tam
przywożeni przez Białorusinów. Że to nie jest tak, że mogą sobie przyjść na
dowolne przejście graniczne.”
„Anna Alboth: Jak podam już tę zupę, rozmasuję zziębnięte
stopy, muszę powiedzieć: "Jesteście w kompletnej dupie"
Uchodźcy na granicy polsko-białoruskiej
(Źródło: Archiwum wolontariuszy z Łodzi)
Anna
Alboth: Miał tak zamarznięte ręce, że nie był w stanie sam założyć suchych
skarpetek. Zaczęłam mu pomagać. Odwrócił wzrok, płakał. Nie tylko nad sytuacją,
też nad tym, że ja go w tym widzę.
Z
Anną Alboth, dziennikarką, aktywistką zajmującą się prawami człowieka,
koordynatorką Minority Rights Group International, rozmawia Agnieszka Jucewicz
Umawiamy
się na piątkowy wieczór, ale tuż przed naszą rozmową dostaję od Ani wiadomość:
„Dziś się nie uda. Mamy kontrolę policji". Nic wielkiego. W pasie
przygranicznym na Podlasiu to teraz rutyna. Ale dokładne przeszukanie samochodu
zabiera czas i trochę nerwów. Następnego dnia rano, zanim usiądziemy do
rozmowy, Alboth przekaże jeszcze informacje grupie aktywistów wyjeżdżających na
interwencję: „W lesie czeka na was czworo Jemeńczyków. Mają suche ubrania. Ale
są głodni i spragnieni". „Aha, i weźcie fajki!" – dorzuca. „Fajki to
takie małe człowieczeństwo" – wyjaśnia.
Ekipa
Grupy Granica, z którą jest moja rozmówczyni, to aktywiści z różnych fundacji i
stowarzyszeń, którzy zjednoczyli się pod wspólnym szyldem, żeby pomagać przy
granicy polsko-białoruskiej. Kwaterują w okolicy Gródka, niedaleko strefy
objętej stanem wyjątkowym.
Ty też czujesz
bezradność?
–
Użyłabym chyba nawet słowa bezsilność, a nie bezradność.
Jaka jest
różnica?
–
Wiem, co powinniśmy zrobić – rząd, lokalne władze, mieszkańcy, my wszyscy.
Tylko brakuje mi siły przebicia, mocy decyzyjnej. I ten brak jest dla mnie
najgorszy. Bo można działać tu, na miejscu, rozmawiać z politykami, polskimi,
zagranicznymi, informować media, robimy to, tylko co z tego?
Oczywiście,
pojechanie do lasu, nakarmienie ludzi, którzy nie jedli i nie pili od kilku
dni, przywiezienie im suchych, ciepłych ubrań i lekarstw to nie jest nic. Tyle
że moment, w którym musimy ich tam zostawić, bo już nic więcej nie możemy, rwie
serce. Moje i ich.
Ich bezradność
musi być totalna.
–
I uruchamia moją. Widzę te głodne, niewyspane, zmęczone oczy, które mają
nadzieję, że im pomogę, ale po tym jak podam już tę zupę, rozmasuję zziębnięte
stopy, muszę im przekazać straszną wiadomość: „Jesteście w kompletnej
dupie". Większość z nich nie zdaje sobie z tego sprawy.
Dwa
dni temu spotkaliśmy dziewięć młodych kobiet z Nigerii, Konga i Gwinei. Niektóre
wyszły z domu w klapeczkach, doleciały w nich do Mińska i tak w nich już
zostały. Jak im wyjaśniłam krok po kroku, jaka jest ich sytuacja, to zaczęły
tak strasznie płakać…
Co się wtedy
robi?
–
Można przytulić. Tym razem płakałam z nimi. Mnie to absolutnie przerasta. Nikt
nas, aktywistów, nie szykował na takie rzeczy. To, że zajmujemy się prawami
człowieka, nie oznacza, że ktoś nam mówił, jak to jest chodzić z gorącą zupą w
plecaku po ciemnym lesie i ukrywać się przed Strażą Graniczną, chociaż nie
popełniamy przestępstwa, tylko chcemy kogoś nakarmić!
Nikt was też nie
szykował na to, że możecie potknąć się o ludzkie ciało.
–
Staram się o tym nie myśleć. Choć ostatnio złapałam się na tym, że gdy idę nocą
po lesie i wiem, że małe światło nie narazi nikogo na niebezpieczeństwo, to
wolę sobie poświecić. Żeby odgonić czarne myśli.
Co się dzieje,
jak już tych ludzi nakarmicie, dacie im suche ubranie?
–
Tłumaczymy im, jaka jest ich sytuacja. Jeżeli pierwszy raz się o tym dowiadują,
dajemy im czas na przetrawienie tej informacji i zostawiamy kontakt do siebie –
jeśli na przykład następnego dnia zrobi się jeszcze zimniej albo zabraknie im
ciepłego jedzenia. Działamy zgodnie z prawem. Nie możemy nikogo nigdzie
zawieźć. Jeśli ktoś z nich zdecyduje się aplikować o azyl w Polsce, to jedynym
wyjściem jest zadzwonienie po Straż Graniczną. Tylko że w tej chwili 95 proc.
przypadków kończy się tym, że Straż odwozi ich z powrotem na stronę białoruską.
Czego nie życzę najgorszemu wrogowi. Jeśli mimo wszystko zdecydują się na to, oferujemy,
że będziemy przy nich w momencie, jak będą dzwonić po tę Straż. I że postaramy
się, żeby były przy tym media. W kilku przypadkach ta presja zadziałała. Ale i
ona się już moim zdaniem skończyła. Na dzieci z Michałowa patrzyła cała Polska
i świat. I nic to nie dało.
O czym jeszcze
ich informujecie?
–
O strefie stanu wyjątkowego. Większość z nich nie ma o tym pojęcia. Nie wiedzą,
że do strefy nikt nie może wjechać, że szanse na otrzymanie tam pomocy są
nikłe.
Jak w ogóle do
was trafiają?
–
Mamy w tej chwili jeden główny numer, centralę. Ludzie go sobie przekazują. Ale
jeszcze do niedawna wiele „pinezek", czyli współrzędnych lokalizacji, w
których te osoby się znajdują, przychodziło bezpośrednio do mnie. Bo wiadomo,
że zajmuję się prawami człowieka. Czasem „pinezki" dostajemy też od rodzin
– z Syrii, Niemiec, Holandii. Mówią nam, że kilka dni temu stracili kontakt z
bliskimi, że ostatnio znajdowali się tu i tu. Czasem udaje się ich odnaleźć.
Wtedy dowozimy im powerbanki, żeby sobie naładowali telefony. Od razu dzwonią
do swoich rodzin. Dają im znać, że żyją.
Staramy
się zbierać informacje, kto kogo szuka, ale też kogo spotkaliśmy, jak się
nazywa, ile ma lat, z jakiego kraju pochodzi. Tyle że pracujemy poza strefą. Do
strefy nie wolno nam wejść. A tam jest większość ludzi.
Ile?
–
Kilka tysięcy? Kilka dni temu w strefie odnaleziono ciało 24-letniego Syryjczyka.
Mieliśmy kontakt z jego rodziną. Poprosili nas o pomoc w odnalezieniu go. Gdyby
wolno nam było tam wejść, może by jeszcze żył… Takich śmierci jest więcej.
Jestem o tym przekonana, widząc, w jakim stanie spotykam ludzi w lesie.
Ktoś im pomaga w
strefie?
–
Kilku lokalnych aktywistów i niewielu mieszkańców.
Jest
czymś absolutnie strasznym, że nie może tam wjechać żadna pomoc humanitarna.
Trzeba pamiętać, że ci ludzie, którzy przychodzą teraz do Polski, mieszkali w
zupełnie innych warunkach geograficznych. Nie chodzi tylko o to, że tam jest
cieplej.
Oni
na przykład nie wiedzą, co to jest bagno. Nie wiedzą, że ziemia może się pod
nimi zapaść.
Mówi się, że
najlepszym antidotum na bezradność jest działanie. Ty działasz, a jednak wciąż
ją odczuwasz.
–
Działam, ale co chyba ważne – na różnych polach. Pomagam ludziom tutaj. Ale też
rozmawiam z mieszkańcami, kontaktuję się z dziennikarzami. Staram się ich
namówić, żeby przekonali się na własne oczy, jak to wygląda. Kilka dni temu
przyjechali do nas Niemcy z magazynu „Die Welt". Zabraliśmy ich na
interwencję do grupy siedmiu czy ośmiu osób. Po bardzo długim, wyczerpującym
marszu w końcu udało nam się ich znaleźć. Jeden z nich, który miał działający
telefon, po prostu przysnął. Kiedy się przebrali i zjedli, usiedliśmy razem z
nimi. Zapalić, pogadać. W drodze powrotnej jeden z tych niemieckich
dziennikarzy powiedział: „Ja pierdolę, zaraz mi głowa pęknie. Wiedziałem, po co
tu jedziemy, jaki jest temat, ale jak chodziliśmy po tym lesie, to nie do końca
wierzyłem, że to naprawdę ludzie. Tam ludzie śpią w lesie!". Dotarło do
niego dopiero, jak to fizycznie zobaczył.
Niewidzenie,
niemyślenie to chyba częsty mechanizm obronny. Bo jak widzisz realnego
człowieka w potrzebie, to jego sytuacja musi cię zaboleć. Z drugiej strony,
kiedy słyszę ludzi, którzy opowiadają, że na myśl o osobach na granicy nie mogą
spać, cierpią, to wydaje mi się to jakoś nieadekwatne, nadmiarowe.
–
Ja to trochę rozumiem. Sama miałam podobnie. Coś mnie tak poruszało, że nie
mogłam się skoncentrować na niczym innym. Ale bardzo wierzę, że takie emocje
jak bezradność, bezsilność, rozpacz można przekuć właśnie w działanie. I to
bardzo różne. Organizowanie protestów, zbiórek, malowanie domów i haseł na
chodniku, rozmawianie o tej sytuacji z dziećmi, sąsiadami, nawet wysyłanie
maili do Angeliny Jolie z prośbą o interwencję – ma ogromny sens. Wiem też, że
ludzie mają różne limity zarówno empatii, jak i działania. Kiedyś mnie to
złościło – jak się tak bardzo martwisz, to dlaczego cię tu nie ma? Ale już tego
nie oceniam. Wierzę, że większość robi tyle, ile jest w stanie – emocjonalnie,
fizycznie i finansowo.
Na
co dzień mieszkam w Berlinie i jak sobie przypomnę rok 2015, w którym tak dużo
osób przybyło do Niemiec, to wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak ta
różnorodność działań jest fajna i potrzebna. Niektórzy przyjęli uchodźców do
domu, inni przelewali kasę na organizacje pomocowe, ale znajomy fryzjer na
przykład postanowił w piątki strzyc uchodźców za darmo, a warsztat rowerowy
zaoferował, że nauczy ich naprawiania rowerów. I to jest fantastyczne.
Teraz
z kolei odzywają się do nas, aktywistów, psychologowie z całej Polski. Chcą
pomóc, wspierając nas psychicznie. Wiedzą, że dzięki temu będziemy w stanie
więcej tutaj zrobić. I to jest fakt.
Branie
się do rzeczy, o których nie ma się pojęcia, które robi się w emocjach, na
szybko, może bardziej zaszkodzić, niż pomóc.
Kilka dni temu na
Facebooku zamieściłaś zdjęcie butów, które przysłali ludzie – modne, odblaskowe
adidasy, kozaki na obcasach, pluszowe kapcie.
–
Są inne zbiórki, na przykład dla osób w ośrodku, i tam takie buty by się
przydały, ale tu? Wiadomo było, że ta konkretna zbiórka jest dla osób z lasu.
Jak wpadliśmy do magazynu w środku nocy, bo wszystko nam się pokończyło, i
zobaczyłam te buty, to mnie kurwica strzeliła. Ktoś teraz będzie musiał te
rzeczy spakować, zawieźć gdzieś, gdzie się przydadzą.
Ktoś chciał
dobrze, tylko nie pomyślał.
–
A to ważne, żeby nie tylko współodczuwać, ale też właśnie myśleć. Radziłabym
więc wszystkim, którzy czują „płomień", że trzeba koniecznie coś zrobić,
żeby odczekali 24 godziny i się zastanowili – w jaki sposób. Ten „płomień"
widać na przykład w tym, jak ludzie zgłaszają się do nas, że chcą przyjechać,
pomóc na miejscu. Kiedy się okazuje, że najpierw muszą wypełnić szczegółowy
formularz, połowa odpada. Potem z tych, którzy się zgłosili, odpada kolejna
połowa, gdy odzywamy się z pytaniem, kiedy mogą przyjechać i na jak długo. To
jest bardzo ludzkie. Rozumiem to. Emocje opadają to i chęć pomagania opada.
Na samych emocjach
nie da się pomagać skutecznie.
–
Bo pomaganie to w ogóle nie jest prosta sprawa. Pomagając, można też wyrządzić
krzywdę.
Zdarzały
się tu takie sytuacje, że ktoś wjeżdżał do lasu, obiecywał uchodźcom pomoc,
dawał im złudną nadzieję, a potem znikał, jak się dowiedział, że nie może im
pomóc tak, jak chciał. To jest nie fair. Czasem musimy chronić tych ludzi przed
tymi, którzy „chcą dobrze".
Co jeszcze pomaga
ci radzić sobie z bezradnością?
–
Moja rodzina. Bez nich by mnie nie było. Sprowadzają mnie na ziemię. To nie
pierwsza moja granica. Byłam w różnych miejscach, gdzie było ciężko, i moi
bliscy wiedzą, że pierwsze dwa dni po powrocie są trudne. I dla mnie, i dla
nich. Bo wtedy spotykają się jakby dwie rzeczywistości. Jak wracam na przykład
z obozu dla uchodźców w Grecji, gdzie dzieci nie mają co jeść, i słyszę, jak
moje kłócą się o rodzaj sera, to siedzę cicho. Przecież nie będę mówić: „a
dzieci w Afryce głodują". Po pierwsze, bo to bez sensu. A po drugie, bo to
nie w porządku wobec nich.
Co jeszcze?
–
Kiedy robiłam różne rzeczy dla Syryjczyków i organizowałam „Marsz dla
Aleppo" rozmawiałam z pewnym amerykańskim profesorem, który prowadzi
badania nad empatią. Bardzo dużo mi ułożył w głowie. Wytłumaczył na przykład,
jak działa nasz mózg i jak łatwo jest nam wypierać duże, globalne problemy,
kiedy nie jesteśmy ich w stanie objąć rozumem. Jak widzisz duże cyferki, to ci
się po prostu odechciewa coś robić. Dlatego tak cholernie istotne jest to, żeby
się skupić na tej jednej osobie, która stoi przed tobą. Na tym jednym
zgłoszeniu. Nie zmieni to globalnie sytuacji, ale zmieni sytuację tej jednej
osoby na dzisiejszą noc. I ta perspektywa bardzo mi pomaga.
Wiesz,
kiedy rozmawiam z przyjaciółmi, którzy pracują w innych działkach i których ta
sytuacja bardzo dotyka, to widzę, że paradoksalnie mnie jest łatwiej. Mimo że
jestem bliżej i widzę trudniejsze rzeczy.
Bo?
–
Bo moje działanie ma realne, bezpośrednie przełożenie.
Co byś
powiedziała osobie, która nie ma możliwości, żeby zaangażować się tu, na
miejscu, a czuje tę obezwładniającą bezradność i chciałaby jakoś się przydać?
– Mnie się marzy armia ludzi w internecie, którzy w wolnych
chwilach od pracy, karmienia dzieci czy wieczorem, zamiast oglądać film,
tłumaczą ludziom po raz setny, dwusetny, trzysetny, jak jest naprawdę.
Spokojnie, bez emocji. Że ci ludzie naprawdę nie mają wyboru, w jakim miejscu
przychodzą na tę granicę, ponieważ są tam przywożeni przez Białorusinów. Że to
nie jest tak, że mogą sobie przyjść na dowolne przejście graniczne. Chłopaki,
których spotkałam wczoraj w lesie, powiedziały mi, że jak ich Białorusini
przepychali i strzelali im pod nogi, to krzyczeli do nich: „Teraz jesteście
naszymi żołnierzami. Białoruskimi żołnierzami. No, idźcie do Polski!".
Niektórzy
mówią: „Oni idą z tymi dziećmi, bo to bardziej wzbudza litość". Nie mam
siły już na to odpowiadać, a trzeba na to odpowiadać. Do wyrzygania.
Co w takiej
sytuacji mówisz?
–
„Człowieku, czy ty masz dziecko? Czy szedłbyś gdzieś z tym dzieckiem, narażając
jego i swoje życie po to, żeby to na zdjęciach lepiej wyglądało? Spróbuj to
sobie wyobrazić".
Rzecznik praw
dziecka, który był na Podlasiu, też uważa, że dzieci są przez „migrantów
specjalnie rozbierane i wyziębiane, żeby nakłonić funkcjonariuszy Straży
Granicznej do odstąpienia od zatrzymania".
–
Aaaaaaaa! Nie mam na to słów.
Co jeszcze można
tłumaczyć ludziom w internecie?
–
Że pomaganie jest legalne. Dawanie jedzenia, wody jest legalne. Marzy mi się
dotarcie do jak największej liczby ludzi lokalnych w strefie. Bo tam są osoby,
które pomagają, niektórzy nawet udzielają uchodźcom schronienia, tyle że się z
tym ukrywają.
Bo się boją.
–
Mogą się bać o siebie, ale mogą się też bać o tych, którym pomagają, że jak
ktoś się o tym dowie, to Straż Graniczna zacznie ich nękać. Ale jeśli zaczęliby
mówić o tym głośno – „tak, pomagamy uchodźcom" – to być może takich osób
byłoby więcej. W trzystu domach znacznie trudniej zrobić kontrolę niż w trzech.
Wiesz,
jak sobie pomyślę o historii i o tym, że za udzielenie schronienia Żydom
groziło rozstrzelanie, a mimo tego ludzie to robili, a my teraz boimy się dać w
lesie garnek z zupą komuś, za co grozi NIC, to jest jakiś absurd, nie?
Przed
chwilą powstała inicjatywa, że ludzie, których domy są otwarte dla uchodźców,
wieszają zielone lampki nad wejściem. Wiadomo, że uchodźcy mogą nawet nie
wiedzieć, po co jest ta zielona żarówka, ale chodzi o to, że w ten sposób
pokazujesz światu, co robisz oraz że się tego nie wstydzisz. To trochę tak jak
z wieszaniem tęczowej flagi w oknie. Czy robisz coś w tym temacie czy nie,
identyfikujesz się z tym. I w tym też jest jakaś sprawczość. Chciałabym, żeby
do lokalnych mieszkańców dotarła wiadomość, że to jest duma, a nie wstyd. I że
jest nas więcej.
Na samym początku
powiedziałaś, że wiesz, co powinno być zrobione. Co?
–
Przede wszystkim stan wyjątkowy powinien zostać zniesiony. Na granicy
grecko-tureckiej czy na granicy bośniacko-chorwackiej od lat odbywają się
push-backi. Od lat ludzie próbują przechodzić, są zatrzymywani, bici,
zawracani. Tylko że między tamtymi granicami a tą istnieją dwie zasadnicze
różnice. Po pierwsze, nie ma stanu wyjątkowego, czyli ludzie, w tym media, mogą
zobaczyć, co się tam dzieje, dotrzeć, do kogo chcą, i pomoc humanitarna może
tam wejść. Poza tym po drugiej stronie granicy, czy to z Turcją, czy z Bośnią,
jest kontakt. To znaczy aktywiści chorwacko-bośniaccy i grecko-tureccy ze sobą
współpracują. Natomiast my tutaj po stronie białoruskiej nie mamy żadnego
partnera do rozmowy. I to jest cholernie, cholernie trudne. Nie ma szans, żeby
ci ludzie wrócili przez Białoruś do Mińska, a potem do Syrii, Jemenu czy innego
kraju. Nie ma takiej opcji. Nawet gdybyśmy my się wycofali z różnych decyzji,
to Łukaszenka na pewno się nie cofnie.
A
zobacz, co robi maleńka Litwa? Organizuje dla uchodźców schronienie w szkołach,
w budynkach więziennych itd. Daje im dach nad głową. Tymczasem my poszliśmy w
hardkor wrzucania ludzi do lasu. Ale to nie może trwać wiecznie. Wschodnia
granica ma 400 km i bardzo trudno będzie to opanować.
Dlatego budujemy
mur. Podobno ma być najnowocześniejszy. Najlepszy.
–
Nie ma takich płotów, przez które by ludzie nie przeszli. W innych miejscach na
świecie przez wielkie mury też przechodzą. Oczywiście, będzie ich mniej, bo
trudniej przeskoczyć przez mur z dzieckiem czy z babcią. Ale będą.
Co z tymi, którzy
teraz utknęli w pasie przygranicznym?
–
Ludzie, którzy są zwożeni z tego miejsca, gdzie teraz jestem, i z całej strefy,
zanim zostaną przepchnięci na białoruską stronę, zostają zgromadzeni w jednym
miejscu. Myślę, że z czasem powstanie tam coś w rodzaju „no man’s land",
ziemi niczyjej. Ogrodzi się ten teren i zbuduje regularny obóz. Rząd pewnie
sobie z tym nie poradzi, więc zaprosi jakichś Lekarzy bez Granic czy UNHCR,
żeby tym zarządzali, a oni nie będą mieli wyjścia, bo będą chcieli ludziom
pomóc. A przynajmniej dostarczyć im jedzenie, picie, lekarstwa. Obawiam się, że
to się tak skończy. Bo przecież nie będzie żadnych korytarzy humanitarnych.
Dlaczego?
–
Cała polityka unijna idzie w odwrotnym kierunku.
Uważasz, że
dobrze by było, żeby po naszej stronie powstawały ośrodki dla uchodźców?
–
Tak uważam. Posłuchaj, ludzie, którzy przychodzili tutaj z planem, że chcą
dotrzeć do Niemiec czy Holandii, po czterech, pięciu nocach w lesie,
szczególnie z małym dzieckiem, często zmieniają zdanie. W takiej sytuacji nie
marzą ci się już Niemcy i dotarcie do rodziny, tylko przeżycie. I chociaż ośrodki
dla uchodźców w Polsce są na tragicznym poziomie, to wciąż jest to dach nad
głową.
Ja
jestem słaba w cyferkach, musiałabyś sprawdzić, ile oni zaplanowali wydać na
ten mur…
…podobno ponad
półtora miliarda złotych.
–
To jest kilkadziesiąt razy więcej niż kasa, która idzie na ośrodki dla
uchodźców. Tylko kogo obchodzi ich los?
Ponad
połowa Polaków jest za tym, żeby stawiać ten mur. Ale jednak coraz więcej osób
się budzi, czuje niezgodę, chce działać. Sama mówiłaś o zaangażowaniu lokalnej
ludności.
Uśmiecham
się teraz do siebie, bo w marcu byłam na Wyspach Kanaryjskich, dokąd bardzo
dużo ludzi wtedy przypływało. Miałam tam spotkanie w szkole, gdzie mówiłam to,
co teraz mogę mówić ludziom tutaj, że te miejsca, które są tak mocno
doświadczane przez migrację – czy to jest wyspa Lesbos, Teneryfa, czy właśnie
Podlasie, poza tym, że stoją przed ogromnym wyzwaniem, mają też wielką okazję.
Okazję do czego?
–
Do nauki. Lokalni mieszkańcy są tymi pierwszymi, którzy mogą się czegoś
dowiedzieć o tych ludziach, których spotykają. Ale też o sobie. Nie twierdzę,
że to jest łatwe, zwłaszcza dla starszej osoby, która w życiu nie spotkała na
przykład czarnego człowieka. Ale bezpośrednie spotkanie z tym, który do tej
pory przedstawiany był jako ten „obcy", „dziki", „nielegalny",
zmienia wszystko. Siedem tygodni temu, jak to się dopiero zaczynało, dzwonili
do mnie lokalni mieszkańcy i pytali: „Idą jacyś ludzie przez pole. Co ja mam
zrobić?". Bali się. Nie wiedzieli. A teraz zdarza im się zaprosić kogoś do
domu, nakarmić. Zobaczyć przerażenie i głód w jego oczach. Od tej pory już nic
nie będzie takie samo. Ci ludzie już wiedzą, że uchodźca ich nie zaatakuje, nie
okradnie, że to też człowiek.
Co myślisz, że
się stanie, jeśli – powiedzmy – za kilka miesięcy stan wyjątkowy zostanie zniesiony?
–
Już się dzieje.
Lokalni
ludzie boją się wchodzić do lasu. Boją się tego, co tam zastaną. Siedzą nad
mapami, patrzą, gdzie są bagna. Zrzucają się na noktowizory.
W
ogóle bardzo dużo myślę tutaj nad lokalną dynamiką.
I do jakich
wniosków dochodzisz?
–
Nawet jeśli to wszystko się skończy, to, co się wydarzyło, już się nie
odwydarzy. To, że niektórzy sąsiedzi pomagają, a inni na nich krzywo patrzą,
już w ludziach zostanie. Do tego dochodzi kwestia tego, że strażnicy graniczni
są tak mocno wklejeni w tutejszą rzeczywistość. Każdy zna jakiegoś strażnika
albo ma go w rodzinie. I to też będzie miało swoje konsekwencje. Statystyki
Straży Granicznej mówią, że w tym tygodniu Straż „udaremniła 600 prób
nielegalnego przekroczenia granicy", jak to oni nazywają. W każdym razie
zrobili 600 push-backów. Równie dobrze może to oznaczać, że trzy razy
przepchnęli tę samą osobę, więc załóżmy optymistycznie, że to było „tylko"
200 przepchnięć. Sytuacja ma miejsce od siedmiu tygodni. Strażników i
żołnierzy, którzy to robią, jest ograniczona liczba, więc każdy z nich musiał
to zrobić co najmniej kilka razy. Jestem przekonana, że dla większości to, że
muszą zapakować na pakę wojskowego samochodu matkę z dzieckiem, a potem
fizycznie ją wyrzucić i przepchnąć na drugą stronę granicy, słysząc, jak to
dziecko płacze i krzyczy, bo mamy też takie nagrania, musi być bardzo
traumatyczne. Powiedzmy, że taki strażnik zrobi coś takiego raz i jest mu
bardzo ciężko. Wierzę w to. Ale zrobi to trzy razy i jest mu już trochę mniej
ciężko. Za trzydziestym razem będzie sobie musiał to jakoś w głowie już ułożyć,
więc pewnie tych ludzi sobie odczłowieczy, stwierdzi, że to „broń
Łukaszenki". I już nie będzie słyszał płaczu i krzyku tego dziecka.
Co chcesz przez
to powiedzieć?
–
To, że przez tę sytuację hodujemy sobie teraz ludzi, dla których takie rzeczy
będą normalne. I to mnie przeraża.
Jak to wpłynie na
lokalną ludność?
–
Jak te rodziny będą żyły z tym, co robił ich ojciec? Jak ten ojciec będzie z
tym żył? Jego dzieci, które słyszą, co się dzieje, oglądają wiadomości, wiedzą,
co ich tata robi. Nie wyobrażam sobie, żeby teraz Polska załatwiła terapię tym
wszystkim strażnikom. To nie jest ten poziom.
Rozmawiałam
z żołnierzami w Macedonii, Serbii, którzy opuścili armię, bo nie byli w stanie
przepchnąć drugiego człowieka przez granicę, ale nie mamy żadnych informacji,
jak to wygląda tutaj. Czy ci ludzie biorą urlopy, czy odchodzą. Nikt nam takich
informacji nie udzieli.
Wiesz,
co mnie jeszcze bardzo martwi?
W
lesie spotykam ludzi, którzy się chowają. Chowają się tak, że kiedy przynosimy
im ciepłą kurtkę, a ona jest jasnoniebieska, to nagle się okazuje, że nie ma z
niej pożytku. Mamy wór z rzeczami dla malutkich dzieci, na przykład świecące,
posrebrzane, białe kombinezony. Ciepłe, ale już wiemy, że nie ma co im ich
dawać.
I
jak widzę tych ludzi, jak się kulą w jakimś dole, jak spłoszone, przyczajone
zwierzęta, to się zastanawiam, jak to na nich wpłynie. Czy mamy prawo wymagać
od ludzi, których nie traktuje się jak ludzi, że będą się jakoś zachowywać?
Część z nich, jeśli w którymś momencie zostaną przewiezieni do ośrodków w
Polsce i przejdą przez całą procedurę, stanie się polskimi obywatelami. W
naszym własnym, Polaków czy Europejczyków, interesie jest to, żeby się zająć tymi
traumami jak najszybciej, a nie, żeby je pogłębiać. Jak możemy od ludzi, którzy
przeszli przez takie piekło, oczekiwać, że na przykład ich dzieci będą potem
„grzeczne" w szkole? Albo że będą chcieli jakoś współtworzyć to
społeczeństwo? Oni będą mieli absolutne prawo być totalnie wkurwieni. Na ten
system i na ten kraj.
Myślenie o
dobrostanie psychicznym to chyba wyższy poziom empatii. Najpierw trzeba w tych
ludziach zobaczyć ludzi. A władza robi wszystko, żeby ich odczłowieczyć.
–
A wystarczy tak niewiele. Wystarczy sobie wyobrazić, że samemu jest się w
takiej sytuacji. Często nie wiem, jak się w tym lesie zachować. Jak z kimś
rozmawiać. Czy to jest OK, że kogoś obejmę, kiedy się trzęsie z zimna? Że
rozgrzeję mu nogi?
Wczoraj
miałam taką sytuację. Spotkałam chłopaka w moim wieku. Fizycznie był w nie
najgorszym stanie, ale psychicznie – na skraju. Siedział skulony pod drzewem.
Miał tak zamarznięte ręce, że nie był w stanie sam założyć nowych, suchych
skarpetek i butów. Zaczęłam mu więc pomagać i widziałam, jakie to jest
strasznie dla niego trudne. Odwrócił wzrok, płakał. Myślę, że płakał nie tylko
nad tą sytuacją, w której się znalazł, ale też nad tym, że ja go w tym widzę.
Zawsze w taki momentach zadaję sobie pytanie: jak ja bym się czuła w takiej
sytuacji? Albo mój tata, albo moja córka? Czego bym chciała? Co bym wolała?
Żeby ktoś mi pomógł, czy żeby się odwrócił?"
https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,27718216,jak-podam-juz-te-zupe-rozmasuje-zziebniete-stopy-musze-im.html
Wkleiłam cały artykuł. Zaznaczenia na czerwono są moje.
-----------------------------------------------------------------------------------
-------------------------------------------------------------------------------------------
Zakończyłam zdaniem Jaskółki.
Dobrego tygodnia wszystkim życzę. I żeby jak najszybciej minął ten koszmarny czas!