Ponieważ dostałam carte blanche na pisanie o Bąblu, to znowu będzie kilka zdań. ;))
Pytanie zasadnicze: czy tak wygląda chory kot?!... A jednak!
Właściwie zaczęło się ciut przed świętami. Kręcił nosem na miskę i wyraźnie grymasił. Trochę zjadł, powąchał - i odchodził...
Na początku specjalnie się tym nie przejęłam, wychodząc z założenia, że widocznie dorwał coś na dworze i po prostu nie jest głodny. Przegłodnieje, to zje- pomyślałam. Ale gdy sytuacja następnego dnia się powtórzyła, trochę się zaniepokoiłam i zaczęłam szukać przyczyn: może kocie żarcie zbyt długo stało, może mało dokładnie umyłam miseczkę, może... Wreszcie, gdy wieczorem kolejnego dnia nie zjadł NIC a następnego rano jedynie powąchał jedzenie i odszedł- lekko spanikowałam i zaczęłam szukać rady w Googlach. I tu włosy stanęły mi dęba, bo wiele wskazywało na to, że kotu grozi zagłada!!!
Akurat skończyły się święta, więc zadzwoniłam do mojej pani weterynarz, niepokojąc się, czy przypadkiem nie wzięła dodatkowego urlopu. Na szczęście odebrała telefon, umówiłyśmy się, ja Bąbla w torbę- i na badanie.
Pani przebadała go od góry do dołu, od lewej do prawej i odwrotnie, bardzo dokładnie i orzekła, że- kot ma zapalenie gardła! Stąd ta niechęć do jedzenia, bo go po prostu boli przy przełykaniu.
No w życiu bym nie pomyślała, że to taki delikacik!! Już wiem, jak w praktyce wygląda określenie "francuski piesek"... to tylko chuchać, dmuchać i głaskać, bo za delikatny do normalnego zwierzęcego życia. Ale najważniejsze, że diagnoza była trafna i antybiotyk zdziałał cuda niemal natychmiast.
Ale żeby nie było za pięknie, to teraz jest zabawa z podawaniem antybiotyku, bo to cała seria. Pierwszy był zastrzyk, więc bez problemu, ale teraz... masakra!!!
Malutką tabletkę rozgniata się na łyżeczce, dodaje mililitr wody, robi zawiesinę, wciąga się toto do strzykawki a potem kotu do pyszczka tak, żeby przełknął. Sztuka niemal nieosiągalna! Jeszcze ani razu cała operacja nie odbyła się bezproblemowo!!! ;(
Ale nauka czyni mistrza! Wspólnie z synową, metodą prób i błędów, doszłyśmy do wersji optymalnej, czyli: najpierw rozdrabnianie pastylki antybiotykowej, potem wsypanie tego pyłu do mini mini kieliszeczka /nie mam pojęcia, skąd synowa takie cudeńko wzięła!/, potem zalanie tego mililitrem wody, rozbełtanie, wciągnięcie do strzykawki i - właściwy zabieg.
Bąbel wytrzymuje to z podziwu godną cierpliwością. No to już!
Został nam jeszcze dzisiejszy wieczór i kolejne 4 dni. Jakoś wytrzymamy!
Dziś wypuściłam kota na powietrze. Jest ciepło i sucho- a zamknięty w domu dostawał regularnego świra. Zaraz go zawołam i pewnie z właściwą sobie bezwzględnością znowu zajmie mój fotel...
Dobrego dnia! :)