Propozycja padła nagle i nieoczekiwanie. Od lat już chciałam wybrać się do Gdańska i zawsze coś stawało w poprzek. A im dalej w lata, tym mniej prawdopodobny stawał się wyjazd i gdy oferta z nieba sfrunęła, w lot ją chwyciłam.
Ruszyłyśmy w Polskę we dwie- H. i ja. Moja motywacja? Po pierwsze i najważniejsze: Gdańsk jest piękny a byłam w nim tak dawno. A poza tym: wyrwać się z covidowej stagnacji, sprawdzić się, czy dam radę i ponadto spróbować pokonać mocno już utrwalone przekonanie o własnej nieumiejętności odnalezienia się we współczesnych realiach.
Uczciwie przyznaję, że gdyby nie H. z jej operatywnością, cierpliwością i uporem, to zapewne siadłabym na środku ulicy i rzewnie się rozpłakała, bo początek gdańskiej przygody był mocno zniechęcający. Co prawda udało się bez problemów dojechać do Warszawy, spotkać z H., wsiąść na właściwym peronie do właściwego pociągu i szczęśliwie dojechać do Gdańska, ale potem już było tylko gorzej.
Kwaterę miałyśmy zarezerwowaną w centrum a więc blisko dworca, toteż- idziemy.
Gdańskie lwy nie tylko w herbie miasta. Widać je na ulicach.
Tu- z czterech stron odpoczywają przy tańczących fontannach. /Na zdjęciu uchwyciłam tylko jedną stronę- chciałam, by lwy było wyraźnie widać./
Nie znamy jeszcze trasy, więc idziemy wedle zasady: koniec języka za przewodnika. Jest poszukiwany adres!! Ale nie wiadomo, jak wejść, bo pod konkretnym numerem- knajpa. Telefon . Wejście od sąsiedniej ulicy. Jest wielka kuta brama, z boku domofon. Pierwsze wstukiwanie kodu- pudło! Drugie- pudło! Trzecie... Zaczynam się gotować. Znowu telefon. Kilkakrotne próby z telefonem przy uchu. Wreszcie jakiś facet na wózku inwalidzkim pokonuje przeszkodę a ja mam wrażenie, że otworzył bramę "z buta". Korzystamy z okazji i wchodzimy, ale to dopiero podwórko. Teraz wejście do budynku- operacja z domofonem się powtarza. Udało się. Wchodzimy. Wnętrze wcale zachęcająco nie wygląda, ale człapiemy po schodach. Przy docelowych drzwiach kolejna przeszkoda. Na ścianie rodzaj niewielkiego sejfu, który znowu trzeba odkodować.
Pewnie to już jest nudne- trudno! Znowu kilka prób, znowu telefon. Udało się. Jest komplet trzech kluczy. H. otwiera drzwi, wreszcie jesteśmy w środku, ale- jeszcze nie koniec atrakcji!
Wnętrze- pełen wypas, ale: nie ma ręczników, nie ma światła w łazience, nie ma też oświetlenia przy kuchennej ladzie. Telewizor raz działa, raz nie działa- w zależności od fantazji a pewnie przede wszystkim od umiejętności klienta. Ja się zastanawiam, jak ulokować stojącą lampę, żeby choć trochę oświetlała toaletę, H. znowu dzwoni. Ręczniki się znalazły, konserwator będzie za pół godziny. Czekamy. Głodne i podirytowane. Po kolejnym monicie-jest konserwator. Okazało się, że siadły korki i gdyby tenże pan się nie pojawił, to nie byłoby także ciepłej wody. A oświetlenie przy kuchni? Z wierzchu szafki zdjął coś okrągłego- jak spora przykrywka od słoika i stukaniem w toto uruchamiało się oświetlenie przykuchenne. W życiu bym się nie domyśliła!!
Wreszcie wszystko jest tak jak być powinno, możemy iść coś zjeść.
Ale jak wyjść, skoro domofon jest po tamtej stronie bramy? Szczęśliwie udało mi się nie wywalić bramy z zawiasów, gdy któraś z nas zauważyła /pewnie H., bo ja się mocowałam z żelazną bramą/, że są trzy klucze, czyli jeden do mieszkania, drugi do bramy, trzeci powinien być do domu, ale tego trzeciego do końca nie udało się dopasować - otwierałyśmy domofonem.
I na tym złe poprzestało a my po świetnych pierogach w pobliskiej pierogarni całkowicie odzyskałyśmy humor.
Było już dość późno, ale do Bazyliki Mariackiej było parę kroków a i tak planowałyśmy tam zajrzeć. Co prawda weszłyśmy w trakcie nabożeństwa, ale nie byłyśmy jedynymi zwiedzającymi i widocznie księża są oswojeni z wędrówkami turystów, bo nikt nie zwracał uwagi na przemieszczających się ludzi. W lewej nawie niemal ołtarz Macieja Płażyńskiego, w prawej- wmurowana urna z prochami Pawła Adamowicza, obok tablica. Widok dużo skromniejszy a i tak- w moim odbiorze- zbyt wiele zbędnych elementów, zakłócających skupienie. Oczywiście świeże kwiaty...
Wyszłyśmy. Jeszcze spacer nad Motławę i powrót. Pierwszy dzień miał się ku końcowi.
Statek wycieczkowy, stylizowany na piracki /chyba/.
Oferowane rejsy na Westerplatte.
Nie skorzystałyśmy. Nie miałyśmy tego w planach.
I na dziś wystarczy. Cdn. :)
Dobrego nowego tygodnia Wszystkim! :))